Jestem tutaj pięć lat. Dziś mija rocznica przeprowadzki do Polski.
Zaraz po powrocie na jesieni 2010 roku planowałam sobie w myślach, że za pięć lat podsumuję i wystawię ocenę; wtedy będę już wiedzieć, czy decyzja o powrocie do kraju na stałe była dobrą.
Czy teraz już wiem? Po pięciu latach?
Przypominam sobie drogę z lotniska, pierwsze wrażenia nowego
domu zbudowanego z cegły, wysokie sufity, detale, otoczenie, zapach drewnianych podłóg i echo niosące się w pustych
ścianach. Potem pierwsza podróż do miasta i znowu zdziwienie, że wszystko jak w
Ameryce, tylko nowsze i ładniejsze. Drogi i sklepy nie z lat pięćdziesiątych,
tylko sprzed roku. Ciągle, po pięciu latach to mnie rozczula: mieszkam w kraju
zmian, w kraju, gdzie co chwila widzę nowo powstające domy i drogi, gdzie co
jakiś czas dostaję więcej autostrady, gdzie ktoś dla nas coś remontuje, ktoś
ulepsza, ktoś otwiera biznesy, ktoś też plajtuje. Na mojej ulicy buduje się
chodnik, postawiono oświetlenie, na drodze do szkoły powstanie niedługo ścieżka rowerowa, zbudowano już kanalizację. Mogę się wściekać, że przejazd utrudniony, że objazdy. Lub mogę rozumieć, że to konieczność w kraju o młodej demokracji. Że nie ma sensu porównywać naszych dróżek z amerykańską infrastrukturą budowaną od dziesiątek lat. W skrzynce mailowej znalazłam dziś powiadomienie o dofinansowaniu
unijnym dla przedsiębiorstw z terenów wiejskich. Może założyć firmę i skorzystać? Tu wciąż coś
się dzieje...
Polska 2015 roku to nie Ameryka, gdzie wszystko już jest i
dlatego tak łatwo tam żyć! My się staramy, my budujemy, zmieniamy, gonimy.
Wydajemy pieniądze, budujemy na potęgę, za lat dwadzieścia Polska przypominać
będzie kraje Zachodu i zrobi się.... tak pięknie nudno ;) Teraz jest ciekawie.
Zmiana goni zmianę i to od każdego z nas zależy, czy dostrzeżemy nowe kawałki
budowanych dróg, czy skupimy na tych, których jeszcze nie ma. Polska w ruinie to tylko slogan reklamowy pewnej
partii. Ja widzę Polskę w rozkwicie.
Decyzja była dobra. Mimo pewnych minusów, czuję, że to jest moje miejsce na ziemi.
Brakuje mi jedynie kilku rzeczy i kilkunastu osób tu w Polsce, ale kto
powiedział, że tak będzie zawsze: przeprowadzki są dla ludzi, Ludzie Drodzy :)
A na koniec przypowieść z życia. Jest upalne lato roku 2007. Kuba w daycare od siódmej piętnaście, ja w pracy, mąż w pracy. Postanawiamy z psiapsiółkami z działu szkoleniowego wyjść na lancz na miasto do popularnej knajpy w Milwaukee. Kim, Jody, Gina i ja. Ubrane przepisowo wg wskazań korporacyjnych Northwestern Mutual: rajstopy, pełne buty zakrywające palce i stopy, ramiona zakryte, spódnica za kolano. W sam raz na upalik ;) Siadamy, zamawiamy, rozmawiamy o pracy, wspólne firmowe tematy kręcą się przez jakiś czas a potem jak zwykle robota idzie w kąt i gadamy o prywacie, dzieciach. Ale dziś jest... powrót do przeszłości. Bajki, z których Kim, Gina i Jody się zaśmiewają, opowieści z podstawówki i ich Ameryki lat 80-tych, auta, którymi jeździły jako nastolatki, ulubione słodycze, potrawy które mama przygotowywała najlepiej, filmy, fryzury.
Ciekawią mnie te opowieści bardzo. Bardzo. Ale jest mi też cholernie smutno. Siedzę tam i słucham, od czasu do czasu zapytają mnie - bo wypada - jak to wyglądało u mnie. Ale ściana niezrozumienia jest olbrzymia. Czuję, że odstaję, jestem inna. Nie będę nigdy dzielić przeszłości z dziewczynami wychowanymi w innej kulturze i w innych realiach. Nie pogadam o Reksiu, o wypadach w góry, podróżach przepełnionym pociągiem klasy drugiej z postojem na jednej nodze w zakopconym korytarzu. O rodzicach, którzy kombinowali, żeby dzieciom dwa razy do roku kupić pomarańcze i czekoladę, na święta. O kolejkach po chleb. O pierogach z jagodami, kuligu za PGR-owskim traktorem, wykopkach, sianokosach u babci. Czy o czerpaniu wody z żurawia, bo tak w latach osiemdziesiątych u mojej babci jeszcze było. O wkuwaniu w liceum, sprawdzianach, egzaminach na studiach - to całkiem inne światy.
Siedzę z roześmianymi Amerykankami i myślę o małym Kubusiu. O Jego przyszłości i o tym co i gdzie wybiorę dla Niego jako świat Jego dzieciństwa. Czy bliżej Mu będzie do velvet cake (który nauczę się robić), czy do szarlotki (którą już umiem). Czy za dwadzieścia lat usiądę z Nim przy kawie i nie znajdę wspólnego odniesienia kulturalnego? W jakim języku będę z Nim wtedy rozmawiać? Czy da się wychować dziecko w dwóch światach na raz?
A wracając do poczucia odmienności, jakiego doznaje każdy emigrant: da się z tym żyć! Co z tego, że nie mamy wspólnej przeszłości? Tworzymy za to wspólne dzisiaj, budujemy nowe relacje, poznajemy odmienne zwyczaje, języki. Ludzie pięknie się różnią i te różnice nawzajem nas bogacą. Stajemy się ciekawsi dzięki temu, że nie jesteśmy wszyscy tacy sami. A jednak... A jednak ciężko pogodzić się z myślą, że jest się na stałe tym "innym", nie do końca rozumianym emigrantem, nie w pełni naszej odmienności akceptowanym, dziwnym i czasami trudnym. A jeszcze ciężej pogodzić się z myślą, że owa inność jest jedynie tolerowaną fanaberią, o której fajnie posłuchać i poczytać, na co dzień jednak lepiej o niej zapomnieć i wtopić się w główny nurt. Tego oczekują Amerykanie, tego oczekujemy my Polacy od emigrantów mieszkających u nas. Znam wielu wspaniałych ludzi, którym to się udało - emigrantów w Stanach, jak i tu w Polsce. Wielki szacun! Ja odpadłam. Wybrałam bycie większością u siebie. Na dłuższą metę chyba inaczej nie umiem.
Ku pamięci:
Zaraz po powrocie
A nawet trochę wcześniej
I jeszcze niemal zaraz po wylądowaniu
A na koniec przypowieść z życia. Jest upalne lato roku 2007. Kuba w daycare od siódmej piętnaście, ja w pracy, mąż w pracy. Postanawiamy z psiapsiółkami z działu szkoleniowego wyjść na lancz na miasto do popularnej knajpy w Milwaukee. Kim, Jody, Gina i ja. Ubrane przepisowo wg wskazań korporacyjnych Northwestern Mutual: rajstopy, pełne buty zakrywające palce i stopy, ramiona zakryte, spódnica za kolano. W sam raz na upalik ;) Siadamy, zamawiamy, rozmawiamy o pracy, wspólne firmowe tematy kręcą się przez jakiś czas a potem jak zwykle robota idzie w kąt i gadamy o prywacie, dzieciach. Ale dziś jest... powrót do przeszłości. Bajki, z których Kim, Gina i Jody się zaśmiewają, opowieści z podstawówki i ich Ameryki lat 80-tych, auta, którymi jeździły jako nastolatki, ulubione słodycze, potrawy które mama przygotowywała najlepiej, filmy, fryzury.
Ciekawią mnie te opowieści bardzo. Bardzo. Ale jest mi też cholernie smutno. Siedzę tam i słucham, od czasu do czasu zapytają mnie - bo wypada - jak to wyglądało u mnie. Ale ściana niezrozumienia jest olbrzymia. Czuję, że odstaję, jestem inna. Nie będę nigdy dzielić przeszłości z dziewczynami wychowanymi w innej kulturze i w innych realiach. Nie pogadam o Reksiu, o wypadach w góry, podróżach przepełnionym pociągiem klasy drugiej z postojem na jednej nodze w zakopconym korytarzu. O rodzicach, którzy kombinowali, żeby dzieciom dwa razy do roku kupić pomarańcze i czekoladę, na święta. O kolejkach po chleb. O pierogach z jagodami, kuligu za PGR-owskim traktorem, wykopkach, sianokosach u babci. Czy o czerpaniu wody z żurawia, bo tak w latach osiemdziesiątych u mojej babci jeszcze było. O wkuwaniu w liceum, sprawdzianach, egzaminach na studiach - to całkiem inne światy.
Siedzę z roześmianymi Amerykankami i myślę o małym Kubusiu. O Jego przyszłości i o tym co i gdzie wybiorę dla Niego jako świat Jego dzieciństwa. Czy bliżej Mu będzie do velvet cake (który nauczę się robić), czy do szarlotki (którą już umiem). Czy za dwadzieścia lat usiądę z Nim przy kawie i nie znajdę wspólnego odniesienia kulturalnego? W jakim języku będę z Nim wtedy rozmawiać? Czy da się wychować dziecko w dwóch światach na raz?
A wracając do poczucia odmienności, jakiego doznaje każdy emigrant: da się z tym żyć! Co z tego, że nie mamy wspólnej przeszłości? Tworzymy za to wspólne dzisiaj, budujemy nowe relacje, poznajemy odmienne zwyczaje, języki. Ludzie pięknie się różnią i te różnice nawzajem nas bogacą. Stajemy się ciekawsi dzięki temu, że nie jesteśmy wszyscy tacy sami. A jednak... A jednak ciężko pogodzić się z myślą, że jest się na stałe tym "innym", nie do końca rozumianym emigrantem, nie w pełni naszej odmienności akceptowanym, dziwnym i czasami trudnym. A jeszcze ciężej pogodzić się z myślą, że owa inność jest jedynie tolerowaną fanaberią, o której fajnie posłuchać i poczytać, na co dzień jednak lepiej o niej zapomnieć i wtopić się w główny nurt. Tego oczekują Amerykanie, tego oczekujemy my Polacy od emigrantów mieszkających u nas. Znam wielu wspaniałych ludzi, którym to się udało - emigrantów w Stanach, jak i tu w Polsce. Wielki szacun! Ja odpadłam. Wybrałam bycie większością u siebie. Na dłuższą metę chyba inaczej nie umiem.
Ku pamięci:
Zaraz po powrocie
A nawet trochę wcześniej
I jeszcze niemal zaraz po wylądowaniu