- Usiądź wreszcie - westchnęła goszcząca u mnie mama, gdy wróciłam w
południe z siłowni - tyle masz roboty, odpocznij sobie trochę.
No, rzeczywiście. Tyle mam roboty, że hej. Dzieci cały dzień nie ma, męża
cały dzień nie ma, pani do sprzątania jest, obiady wszyscy zjadają
poza domem, zleceń nie mam ostatnio dużo. Tak jest, roboty tyle, że nie wiem, w
co ręce włożyć...
No, ale od czego są mamy, jeśli nie od nadopiekuńczości. Nawet mamy
czterdziestolatek ;)
Kochana Mamo, zalatana jestem, to fakt. Ale nie tak jak myślisz. Nie tak, jak mnie
nauczyłaś. Wyobraź sobie, że ostatnio nie robię zbyt wiele. Mam teraz za to czas dla
siebie. Grzesznie się lenię. I korzystam z tego pełną piersią, bo wiem, że
taki stan nie będzie trwał wiecznie.
Młode pokolenie odwożę do szkoły/do przedszkola na dziewiątą, do dwunastej
pocę się na siłowni (15 kg w dół od 7 stycznia, jeżeli mi się udało to każdemu wyjdzie!),
robię zakupy, wracam do domu popracować i poczytać. I coś zjeść. Potem jadę albo na lekcje
gitary albo gdzieś do ogrodniczego w poszukiwaniu rarytasów do ogrodu, na
rower, na zabieg do kosmetyczki, na spacer z psem lub zakuwam teorię do
polskiego patentu żeglarskiego. Albo jadę pożeglować na krakowskich Bagrach. Po piętnastej
odbieram dzieci, spędzam z nimi czas w ogrodzie, wpadnie jakaś sąsiadka lub
koleżanka na lampkę wina, jakieś dodatkowe dzieci z osiedla, wraca mąż, robię kolację,
odrabiamy ze starszym lekcje, raz w tygodniu jedziemy na piłkę, raz na dwa jest
lekcja robotyki ze studentem AGHu, o dziewiętnastej pingwiny na dwudziestce,
mycie, książki i spać. Raz na jakiś czas wyskoczę wieczorem z przyjaciółką do Bagateli albo do Słowackiego. No dobra, muszę jeszcze zrobić jakieś pranie. I odkurzyć
raz na dzień.
W weekendy chodzę obecnie na kurs żeglarski. Od rana do siedemnastej mąż zostaje z
dzieciakami sam. I z pełną lodówką też.
Mamo, mam wakacje!
Wypracowane, żeby nie było.
Pamiętam, jak w poprzednim życiu, siedząc przy biurku na dziewiątym piętrze
wieżowca położonego nad brzegiem Jeziora Michigan w
Milwaukee, potrafiłam spoglądać tęskno na niezmierzone przestrzenie i żeglujące
jachty za oknem. Marzyłam o tym, żeby się zza tego biurka wyrwać. Uciec od bólu
głowy, zdjąć niewygodne buty i obowiązkowy nylon ze stóp, wsiąść na rower albo na łódkę, wyjść na spacer albo
przysiąść na ławce w parku i wystawić buzię do słońca. Albo spotkać się przy
kawiarnianym stoliczku z książką. Nigdzie nie musieć. Nie spieszyć się. Tak
bardzo chciałam być panią swojego czasu i móc dowolnie zaplanować sobie dzień.
Kto tak nie marzy?
Od trzeciego roku studiów zaczęłam pracować na kilku etatach i tak zostało do
czasu, kiedy trojaczki skończyły rok. Nawet wcześniej miałam zapędy na 'przodowniczkę', bo najpierw rodzice wysłali mnie o rok wcześniej do szkoły, by już dwa lata później dołożyć mi do tego szkołę muzyczną. Mając lat niewiele ponad osiem zaczęłam dojeżdżać popołudniami do szkoły muzycznej I stopnia, oddalonej od mojej wsi 30 km. Pociągiem o 14:20 w jedną stronę, pociągiem o 20:40 w drugą stronę. Sama ;) Ze stacji z buta wieczorem (obok cmentarza, brrrrr) niecałe 2 kilometry. I tak przez sześć lat, trzy razy w tygodniu. Jesień, zima, wiosna. Po liceum, na studiach ciągnęłam najpierw studia dzienne z
korepetycjami, pracą w Gazecie Wyborczej oraz Studenckim Radiu Index, a w weekendy dorabiałam w pobliskim warzywniaku. Na
piątym roku oprócz korepetycji był to już pełen etat w lokalnej firmie
produkującej butelki PET na szumnie brzmiącym stanowisku asystenta ds.
marketingu, czyli dziewczyny w miniówie do wszystkiego (nie no, do tych rzeczy
to nie!!).
W wieku 25 lat, 3 dni po ślubie, wyjechałam za mężem do Stanów na zaplanowany rok
do ukończenia Jego studiów. Tak się nam jednak życie zawodowe potoczyło, że
zostaliśmy tam jeszcze przez lat dwanaście. Kolejne studia, równolegle praca na
uniwersytecie stanowym jako wykładowca w ramach stypendium naukowego. Znów
jakieś radio polonijne po drodze, pozycja z-cy prezesa w uczelnianym związku
zawodowym, lubiłam chyba ciągnąć pięć srok za ogon jednocześnie. Po studiach
wymarzona praca na pełnym etacie w olbrzymiej firmie z pierwszej setki listy
firm Fortune 500, w dziale szkoleń. Tam wsiąknęłam na dobre, przysłowiowo pnąc się
po szczeblach kariery do pozycji kierowniczej, jednocześnie na uniwersytecie
zaproponowano mi pozostanie na stanowisku wykładowcy kursów e-learningowych i
tak ciągnęłam dwa etaty i 70 godzin tygodniowo plus dojazdy 40 km w jedną stronę przez następnych 8 lat.
Kiedy urodził się Kuba pod koniec roku 2005-go, na uniwersytecie trwała
akurat zimowa sesja egzaminacyjna, pamiętam, że z kilkunastodniowym, kolkującym
już niestety, noworodkiem siedziałam sama w domu przed biurkiem prowadząc klasę
online
live ze swoimi studentami. Studenci na szczęście okazali się
wyrozumiali dla Kubusiowego mocno-brzmiącego, częstego
background noise
;)
Sześć tygodni bezpłatnego urlopu macierzyńskiego gwarantowanego przez
państwo amerykańskie przeleciało szybko. Na szczęście firma, dla której
pracowałam, jak przystało na jej świetną reputację, oferowała sześć dodatkowych
tygodni, w dodatku płatnych 50%. Kapitalizm, proszę pań :) Ale wtedy wydawało
mi się to luksusem, że mogę tyyyyle czasu poświęcić dziecku, aż trzy miesiące i
tylko jeden etat z domu!
Po powrocie do pracy wczesną wiosną Kubuś poszedł do żłobka, ja wróciłam do
swoich etatów. Mieliśmy w pracy pokój laktacyjny, więc przez dwa pierwsze
miesiące udawało mi się ściągać pokarm dla syna, tyle że ze względu na mój
napięty grafik, Młodego nie widziałam czasami przez 36 godzin a natury nie da
się oszukać. Mleko się skończyło, za to u Kuby zdiagnozowano nowotwór na
powiece lewego oka, wielkości dojrzałej truskawy. To był zły czas w moim życiu.
Potężny strach, niewiedza, przemęczenie, brak oparcia i potworna samotność
wśród tłumu ludzi na tym dalekim kontynencie. Chore dziecko, na wpół
niewidzące, sześć miesięcy terapii sterydami, wizyty w szpitalach i skutki
uboczne w postaci słabego serduszka, opuchlizny i ogromnego, nienaturalnego
przyrostu wagi u małego Kuby. Pokłóciłam się wtedy na następnych pięć lat z
teściową, prawie rozwiodłam z mężem, przytyłam, osiwiałam i do dziś nie wiem,
jakim cudem wyszliśmy z tego razem i cało.
Starania o drugie dziecko nie były łatwe w stresie, w jakim żyliśmy. Kilka
ciąż zakończyło się poronieniem, potem już w ogóle przestało się dziać. Pani
doktor zasugerowała hormony, aby zwiększyć szanse zajścia w ciążę jak
najszybciej (zegar biologiczny tykał), no i tak skutecznie nam zwiększyła te
szanse*, że z drugiego dziecka zrobiło się czwarte :)
*[W tym samym czasie zaczęłam także - nareszcie - leczyć niedoczynność tarczycy, która może powodować u kobiet spore problemy z utrzymaniem ciąży we wczesnym stadium. Wspominam o tym tutaj, bo nie każdy ginekolog pamięta, by przebadać poziom hormonów tarczycy u pacjentki, może komuś się ta informacja przyda.]
Ostatnią, intensywną sesję letnią na uniwerku ciągnęłam jeszcze będąc w
drugim trymestrze ciąży z trojaczkami, na jesieni zrezygnowałam, wiedząc, że z
czwórką maleńkich dzieci prawdopodobnie nie dam rady pracować więcej, niż na
jeden etat. Po porodzie trojaczków (urlop znowu na zasadzie 6+6 tygodni) chciałam wrócić i wróciłam do pracy,
działało to jako-tako przez pierwszy rok, potem zaczęło się zmieniać.
A może nie "to" zaczęło się zmieniać, tylko ja zaczęłam się
zmieniać.
- Rozładuj w końcu tę zmywarkę, ile razy mam cię prosić! Pomóż mi z tym
praniem, dlaczego ja zawsze muszę wszystko w domu robić sama? Znowu siedzisz
przed komputerem, weź się rusz i poodkurzaj. Trawa nieskoszona, trzeba
przykręcić ten zawias bo nam drzwi za chwilę odpadną! - zdarzało mi się wykrzyczeć koło osiemnastej,
osiemnastej trzydzieści i pewnie o osiemnastej trzydzieści cztery w kierunku
męża za dawnych czasów. Bo związek był partnerski. To znaczy robiliśmy
wszyscy i nie robił nikt. Nikomu się nie chciało, lub inaczej: nikt nie miał
siły po całym dniu w robocie. Wzajemne pretensje narastały, z żony wyszła
zołza, z męża leń, dom (mimo posiadania sprzątaczki) zarastał, czystych majtek szukało się rano w stosie
wypranej lecz nieuporządkowanej bielizny zalegającej w koszu od tygodni.
Pamiętam permanentny ból głowy, potworne zmęczenie, takie długotrwałe, ciągłe,
na zasadzie jak się położę na wykładzinie z dzieckiem o osiemnastej to już nie
wstanę. Znacie to państwo pracujący, na pewno. Kiedy nie ma siły się nawet
odezwać pełnym zdaniem i łatwiej wymruczeć "uhm" i "aemha"
byle dzieciak dał spokój. Tak samo padnięty zresztą,
jak my, po 10+ godzinach w głośnej placówce.
Zmiana we mnie polegała na tym, że dostrzegłam, iż korona mi z głowy nie
spadnie, jak mimo zmęczenia to ja odkurzę, to ja zajmę się kolacją i upiekę
ciasto na deser. Jak wezmę odpowiedzialność za to, by mój dom był domem ciepłym i... zgodnym. Takim na czwórkę z plusem, nie miernie. O dziwo, kiedy
przestałam roszczyć od męża wkładu własnego w prowadzenie domu,
okazało się, że on też umie co-nieco zrobić. I nawet Mu się chce ;) Sprawdziła się zasada: oczekujesz zmian, zacznij zmiany od siebie.
Dzieci zaczęły chorować na jesieni 2009 roku. Kuba zapalenie płuc, szpital,
trojaczki za chwilę oskrzela. Mój bank "amerykańskich wakacji" (PTO - Personal Time Off)
wynosił wtedy 15 dni w roku. To (uwaga): suma dni wolnych w roku kalendarzowym
na chorobowe moje, chorobowe dla 4 dzieci, opiekę oraz.... rodzinne wakacje.
Rozeszło się to szybko i potem był problem co robić z dzieckiem z 37,8 stopniami
gorączki, posyłać do żłobka bo przecież to jeszcze nie tak źle, czy jednak
zabrać ostatni dzień "wakacji" i zostać z nim w domu.
W pracy, mimo awansu, nie byłam już w stanie błyszczeć, bo ani czasu ani chęci, w domu nie
byłam w stanie błyszczeć, bo ani czasu ani chęci. Należało coś zmienić, coś
wyprostować, na jakimś polu się wykazać. I skupić swoją energię.
Wybrałam dzieci i dom. Zrezygnowałam z etatu.
Moje marzenie zza biurka o byciu panią swojego czasu spełniło się. Mogłam wyjść z dziećmi kiedy chcę, mogłam zaplanować dzień jak chcę, to ja obmyślałam, ja planowałam i ja wprowadzałam plan w życie. W ciągu całego wolnego dnia tyyyle można było zrobić! A jak mi się nic nie chciało to nie robiłam nic (poza minimum przy dzieckach).
Dojrzewałam do tego stopniowo ale naprawdę nie żałuję, że tak późno. Wcześniejsze
doświadczenia i osiągnięcia były mi bardzo potrzebne.
Także do tego, aby uwierzyć w siebie, osiągnąć wystarczająco w życiu zawodowym, oszczędzić każdego dodatkowego dolara z drugiego etatu i i zainwestować na przyszłość na amerykańskiej giełdzie, żeby mi nikt nigdy nie mógł zarzucić, że nie zarabiam/łam. Mam też wypracowaną emeryturę (pension) w mojej firmie, oszczędności na 401k (odpowiedniku trzeciego filaru w PL) a to daje pewne zabezpieczenie na przyszłość. I jakieś takie fajne poczucie, że nie jest się zależnym od faceta :)
Resztę już państwo znacie z bloga tego i poprzedniego. Czy mój obecny dom jest na czwórkę z plusem? Oj, tak. Jest. Mimo, że naczynia z kolacji myję dopiero rano, bo zdarza mi się
zasypiać razem z dziećmi po dwudziestej, mimo, że od wielkiego dzwonu majtek nadal szukamy w koszu z czystym praniem a klocki lego walają się po całym
domu, i to już nie tylko od wielkiego dzwonu ;)
Ale to jest dom spokojny i dopieszczony. Ja jestem spokojna. Mam czas. Żeby się zająć zawiasem, zmywarką, trawą, dziećmi, mężem i domem. Mamy dom, w którym mama piecze chleb (a właściwie bułeczki),
gdzie na śniadanie są drożdżowe gofry, dom do którego można zaprosić kolegów o
czternastej w południe a jak się nie chce iść do przedszkola to można zostać i
składać herosy (jak dziś zrobił Filip). Dom, gdzie jest mama, której praca
polega na tym, aby.... zawsze być, kiedy jej potrzeba. Subtelna różnica, bo
przecież i bułki można upiec i gofry zrobić jak się pracuje,
wiem. Wiem też niestety jak wielkim zmęczeniem i poczuciem niesprawiedliwości jest to u
kobiety okupione. Jak sobie teraz pomyślę w okolicach osiemnastej, że
teraz, dopiero teraz wróciłabym do zimnego domu z roboty, padnięta, z umęczonymi dziećmi, a w tym
domu miałabym zrobić i to, i tamto, walczyć z mężem o każdą wykonaną czynność i jeszcze goście przyjadą na weekend to
trzeba zaplanować, zakupy zrobić, pościel zmienić, i chwasty w ogrodzie... źle mi się robi na samą
myśl. A przecież byłam tam, znam.
Moją receptą na złoty
środek, tak to widzę po latach, jest rozdzielenie dwóch światów na jakiś czas. Najpierw kariera,
potem dziecko. Oba na 100%. Albo odwrotnie. Najpierw dzieci a potem praca. Tak jest łatwiej, choć wiem, że nie
każda z nas ma możliwość, by dokonać takiego podziału. W tym sensie trojaczki ułatwiły mi wybór, bo najpierw osiągnęłam w pracy co chciałam a potem spadły mi z nieba trojaczki i nagle stałam się super-mamą, która
daje radę. Tak mnie widział świat, więc i ja sama zaczęłam siebie tak postrzegać. I już nic nikomu nie musiałam udowadniać.
A teraz mam wakacje. Zaległe.
Tak to widzę. I tak czuję :)