Road Trip USA


Podróż poślubna dokoła Ameryki (czerwiec - sierpień 1999) 

Nasza podróż rozpoczyna się w miasteczku Lexington w stanie Kentucky w poniedziałkowe południe siódmego czerwca 1999 roku. Wyzerowany licznik Geo Prizin, auto zapakowane po dach, nie moge uwierzyc, ze bedzie naszym domem przez najblizsze miesiace.


Odjezdzamy stad na zachod. West Coast jest azymutem, jaki chcemy osiagnac w cztery tygodnie, zatrzymujac sie po drodze w ciekawszych miejscach centralnych i zachodnich Stanow Zjednoczonych Ameryki Polnocnej. W lini prostej mamy do przejechania ponad 3 tysiace mil, ale nie pojedziemy “prosto”. Ja prowadze pierwsza. Przed nami długa droga w nieznane. 

Pod reka atlas i aparat fotograficzny. Nie mamy jeszcze planow na dzisiejszy dzien, wlasciwie nie bedziemy ich mieli na prawie zaden z siedemdziesięciu czterech. Wyprawa jest na swoj sposob improwizacja, nie pozbawiona jednak sensu. Czy mamy wszystko, czego potrzeba? Jest namiot, sa spiwory, plecaki, maszynka gazowa, troche zapasow zywnosci. Tak, jest wszystko!


Zrobilismy 117 mil, to znaczy, ze mijamy wlasnie granice Indiany, za nami Luisville, nieduze miasto majace w sobie niewiele wiecej uroku niz betonowy Slask. Robi sie pusto, nie tylko na Interstate – 64, takze wokol niej. Krajobraz zmienia sie z pol uprawnych na nieuzytki I trawiaste przestrzenie. Wypatrujemy pierwszego przystanku. Jest nia stacja benzynowa, troche przypominajaca Wichrowe Wzgorza, niedlugo tam zostajemy. 
Ograniczenie predkosci nadal “wschodnie” - nie wiecej niz 65 mil na godzine. Po przejechaniu 400 znajdujemy sie w Saint Luis. Jest zmrok, mijamy na razie miasto szukajac miejsca do spania. Niedokladne odznakowanie na mapie kaze nam dlugo bladzic po okolicznych miejscowosciach w poszukiwaniu campingu. Jakies 20 mil na poludnie od miasta dostajemy sie w oryginalna okolice, niezbicie przypominajaca bajki z misiem Jogi. Sa tu lasy, gory, jeziora, krete, waskie drogi prowadza nas w koncu do miejsca, gdzie spedzimy pierwsza noc podrozy.

Camping KOA polozony przy misateczku Eureka wita  nas dobra pogoda, bez trudu oddychamy gorskim, chlodnym powietrzem. Rozbicie namiotu nie jest trudne dla kogos, kto robil to cale zycie, a mąż... tez się kiedys sie nauczy J Na razie  on bedzie zajmowal się posilkami. Lapiemy najpierw za reczniki i pedzimy do basenu, zeby potem spedzic cudowny wieczor w zgodzie z natura.


Saint Luis ma niewiele do zaoferowania turystom, za to miasto samo w sobie ma spokoj I powolnosc malego miasteczka, co dziwi zwazywszy na liczby. Stu dziewiecdziesiecio dwu metrowy Luk – pomnik na czesc zdobywcow zachodu jest glowna atrakcja zbudowana w centrum miasta.  Na jego szczycie odchyly od pionu dochodza do kilkudziesięciu centymetrów, nieprzyjemnie wieje, jest zimno, ale widoki zdecydowanie warte zachodu.
Miasto jest zwane “furtka na Zachod” i rzeczywiście ma w sobie wiele z miasta-muzeum. Najwieksze I ciekawe obejrzenia to Muzeum of West Explorators.  Z Saint Luis do Kansas City niewiele trzeba jechac, jeden dzien spokojnej jazdy. 


Kilka dni poźniej zatrzymujemy sie w Denver, ktore teraz z perspektywy wydaje sie nam jednym z najladniejszych miast na swiecie. Ma rynek w stylu niemalze europejskim, jezdza tu trolejbusy, mieszkańcy i turyści spaceruja tu częsciej niż w miastach Ameryki, dużo tu herbaciarni i kawiarni. Spodobalo nam sie tez w klubie z muzyka lat siedemdziesiatych, w ktorym tanczylismy prawie do rana. 

Nastepnym przystankiem bylo Colorado ze swoimi Gorami Skalistymi i Parkami Narodowymi. Gory poczatkowo wydaja sie niskie, gole, niepocigajace. Dopiero w Parku Estate na wiekszych wysokosciach i w bardziej “dzikim” krajobrazie zmienilismy zdanie.


Im bardziej w glab tym wiecej ciekwaych widokow. Amerykanie dla wygodny zbudowali sobie asfaltowa droge wiodaca przez wierzcholki czterotysiecznikow w srodku Parku Narodowego. Ciagniemy sie wiec za sznurem samochodow zatruwajacych srodowisko, w uszach zmienia sie ciagle cisnienie, raz jest snieg, za pol godziny upal w dolnej partii gor.   

Nastepnego dnia wyszliśmy w góry. Przeszlismy dziewieciokilometrowy szlak o sredniej trudnosci. Doszlismy do Jeziora Loch na 3 tysiacach metrow przysypanego sniegiem. To bylo dobre dla naszego zdrowia i samopoczucia. Teraz juz NAPRAWDE bylismy W Gorach Skalistych, nie przez szyby samochodu, ale normalnie.

Wyjechalismy z gor droga wiodaca przez zapomniane przez cywilizacje miasteczka i wsie zywcem sciagniete z ksiazek o Indianach. 

Za nami 3 tysiace kilometrow, jestesmy tydzien w podrozy. Odleglosci sa imponujace, ale juz nie mozemy doczekac sie goracego oceanu i bialych piaskow na Hawajach. W kazdym razie nadal przygladamy sie  Ameryce od podszewki. Czasami jest niepospolicie ladna, wielka i ciekawa, czasami tania, brzydka, przecietna i tandetna. Na przyklad w rezerwatach indianskich, czy w …. Hollywood. 

Cale Los Angeles ukryte jest w smogu wiszacym tam dniem i noca. Zeby zobaczyc miasto trzeba sie przedzierac w korkach na kazdej ulicy. Przyjechalismy 2 dni wczesniej przed wylotem zeby zobaczyc to slynne Miasto Aniolow, ale po dwoch godzinach chcielsmy stamtad uiekac. Zatrzymalismy sie w Hollywood i probowalismy znalezc choc metr kwadratwoy czystego, ladnego miasta. Ludzilismy sie, ze moze Aleja Gwiazd wynagrodzi nam nieciekawe widoki, niestety byla jescze bardziej pospolita, niz to, co do tej pory zobaczylismy. 

Ceny winduja o 100% wzwyz w porownaniu z reszta kraju a jakosc rzeczy sprzedawancyh mozna porownac do odpustu przy kosciele na zapadlej wsi. Tanie breloczki, gadzety, podkoszulki z “podpisami” gwiazd, itd. Ani sladu prawdziwych aktorow, nastroju filmowego, artyzmu, tylko tlumy turystow i brud dookola. Mijamy co prawda jakis plan filmowy na ulicy z profesjonalnym sprzetem i aktorami, ale za chwile okazuje sie, ze to ujecie do jakiegos filmu ….porno. Co to za miasto ! Uciekamy stad !

W Beverly Hills jakby inny swiat, a to przeciez dalej Los Angeles. Milionerzy zamknieci w swoim domach, palacach - fortecach. Pustki na ulicach, ale z wierzchu wszystko wyglada idelanie. Jak w bajce Disneye’a. Strzeliste palmy, przystrzyzone trawniki, tonace w kwiatach ogrody, krzewy maskujace zelazne bramy, w srodku tego olbrzymi dom z kilkoma autami na podjezdzie. Czego nam tutaj brakuje  ? Nie widzimy tu zycia, nie ma ludzi, migaja cienie przemieszczajace sie od drzwi samochodu w glab mieszkania. Myslimy, ze moze to taka pora dnia, ale kiedy wieczorem zwiedzamy jeszcze raz ta czesc miasta, nic sie nie zmienia.


Nareszcie nadchodzi  30 czerwca, parkujemy wiec samochod na strzezonym parkingu przy lotnisku i o 5 po poludniu probujemy wyleciec na Hawaje.


Cd. Hawaje























































































Cdn.

3 komentarze:

  1. z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy:)
    Czytelniczka;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Będzie, na pewno będzie. Muszę jednak pozbierać i uporządkować zapiski z tamtej podróży, a ciągle brakuje na to czasu... Myślę, że niestety dopiero po wakacjach 2013.

      Usuń
  2. Miasto mojego ojca, mieszkał tam ponad 20 lat, ja nigdy nie byłam.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...