Tata wyjechał i pogoda nad morzem się spsuła. Przerzuciliśmy się więc z rowerów na samochód i zwiedzamy.
Ogrody Hortulus w Dobrzycy dzieci przemierzyły z prędkością światła, bo dla dzieci naturalnie mało tam atrakcji, nad rabatkami oraz malowniczymi zakątkami raczej nie będą się pochylać w tym wieku. Ale wytrzymały, pobiegały, nie zmokły.
Skansen Wypieku Chleba w Ustroniu Morskim nie zachwycił, wycieczka do Mielna też nie bardzo, ot nadmorskie miasteczko jakich wiele, przepełnione ludźmi i handlem.
Skończyliśmy na znajomych kulkach w Kołobrzegu.
Za to spontaniczna podróż PKS-em, jeszcze za ładnej pogody sprzed trzech dni, na pewno zapadnie dzieciakom w pamięć. Tego dnia zaplanowałam małą wycieczkę brzegiem morza, wyjątkowo bez rowerów, za to pieszo i z planowanymi przystankami na odpoczynek i zabawę nad wodą.
Wyruszyłam z dziećmi z Kołobrzegu po obiedzie o 14:00.
Po blisko czterech godzinach okazało się, że przeszliśmy spory kawałek bo znaleźliśmy się w ... Dźwirzynie, pokonując 12 kilometrów plażą! Dla zdrowego dorosłego niewielki to wyczyn, za to dla cztero i pół latka i owszem. Nawet siedmio i pół latek pod koniec wymiękał.
Po drodze mieliśmy kilka przystanków, dzieciaki taplały się w wodzie, bawiły, odpoczywały, nie maszerowaliśmy cały czas. Spotkała nas też przygoda: w pewnym momencie między Grzybowem a Dźwirzynem nieoczekiwanie zaczęła się plaża nudystów. Trochę pytań się posypało w sprawie gołych pań i panów, padła też propozycja od jednej z moich córek abyśmy i my się rozebrali, na szczęście po kilkuset metrach plaża golasów się skończyła, a nasze, skąpe skądinąd, ubrania nadal przykrywały to, co przykrywać w zamiarze miały.
Już w połowie drogi zdałam sobie sprawę, że jeśli nie zawrócimy teraz, o drodze powrotnej brzegiem morza nie ma mowy. Po pierwsze zabrakło by sił, po drugie - czasu przed zmierzchem. Wymyśliłam, że wrócimy do Kołobrzegu autobusem i to dodało dzieciom skrzydeł. Trojaczki, co tu kryć, nigdy jeszcze prawdziwym polskim PKSem nie jechały.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy - po dotarciu do Dźwirzyna odczekaliśmy chwilę na przystanku, po czym wsiedliśmy do autobusu PKS Trzebiatów-Kołobrzeg. Zmęczeni ale rozchichotani od trzęsawki w starym autobusie dojechaliśmy na kołobrzeski Dworzec Główny, skąd za 15 złociszy wzięliśmy taksówkę do naszego pensjonatu.
O 19 byliśmy na miejscu, w sam raz na
Pingwiny z Madagaskaru - dzień dzieciaki zaliczyły więc do udanych :)
Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że po takiej wyprawie dzieciaki padną. Po
Pingwinach Karolinka zapragnęła odszukać na plaży zagubiony podczas spaceru kapelusik, podjechaliśmy więc znowu na plażę w miejsce gdzie panna podejrzewała, że go zawieruszyła, przeszliśmy trochę nic nie znajdując a w drodze powrotnej państwo zażyczyli sobie gofrów.
Do domu wróciliśmy późno :)
Wczoraj natomiast wybraliśmy się na rowery i jakoś tak dobrze się nam z Kubusiem jechało, że dojechaliśmy aż za Rogowo robiąc w sumie 34 kilometry, przy czym do mojego roweru doczepiona była trójka dzieci. Myślę, że to już ostatni rok kiedy ciągnę całą trójkę (jedno w siodełku a dwójkę w przyczepie), trojaki urosły ostatnio sporo, zrobiły się dużo cięższe i ciągnięcie za sobą 71 kilo ciałka nie jest już takie łatwe...
Na szczęście wysiłek fizyczny rekompensują mi miny i komentarze mijanych osób. Jak się ktoś zorientuje ile osób za mną siedzi, lecą ochy i achy jaka fajna wycieczka, ale pani to się napedałuje, ojej, zobacz raz, dwa i trzecie jeszcze siedzi! A mnie skrzydła rosną i już nieważne, że wyglądam jak wieloryb na tym rowerze, czerwona z wysiłku i jak kwoka z kurczętami.
Kubuś dotrzymuje mi kroku i widzę, że rower lubi. W tygodniu kiedy był z nami tata, często jeździliśmy wcześnie rano lub późno wieczorem we dwoje na kilkudziesięcio- lub kilkunastokilometrowe wycieczki we dwoje, podczas gdy tata z trojakami jeszcze/już spał. Kuba to mój kompan w spontanicznych wyprawach i wspaniały przyjaciel. Jest chętny każdemu wyzwaniu i uwielbiam w Nim ten typ podróżnika. Dla porównania, Jego brat Filip ma całkiem inny temperament - dom, mama, tata, łóżko i znajome kąty to Jego królestwo.
Kuba jest też niezastąpiony przy obsłudze trojaczków. Często słyszę pochwały od znajomych i nieznajomych o tym, jak sobie świetnie radzę z logistyką i ogarnięciem czwórki dzieci. Nieskromnie powiem, że wyćwiczyłam się w tym na piątkę z plusem i nie ma dla mnie rzeczy niemożliwej do zrobienia z czwórką dzieci, jakiej nie można zrobić z dwójką lub jednym. Prawda jest jednak taka, że bez Kuby nie radziłabym sobie tak dobrze. Kuba przypilnuje, zaprowadzi, zaopiekuje się kiedy trzeba, popilotuje małego uciekiniera peletonu podczas samodzielnego kołowania, a na naszych wycieczkach z przyczepką na przykład to ja stoję pod sklepem trzymając rower z dziećmi a Kuba wchodzi do sklepu robiąc zakupy typu woda, owoce, coś do zjedzenia. Dzisiaj na kulkach trzy razy zaprowadzał całą trójkę do ubikacji podczas gdy ja przez dwie godziny czytałam książkę przy stoliku obok. Kuba to naprawdę złote dziecko i wspaniały straszy brat! Wiem, że zawsze mogę na Niego liczyć.




W tym całym cudownym (dla mnie) spędzaniu czasu z małymi, fajnymi ludźmi, z którymi przeżywam tyle przygód, zastanawia mnie moda panująca w hotelach na animację/opiekę dla dzieci podczas wakacji. Nie chcę myśleć negatywnie o rodzicach, którzy decydują się pojechać na wakacje rodzinne by potem oddać dziecko pod opiekę obcej osoby. Próbuję zrozumieć motywy, że z dzieckiem nie da się pewnych rzeczy zrobić, że trzeba się do niego dostosować, dopilnować, że trzeba też czasem wyczarować czas tylko we dwoje, złapać oddech.
Ale potem myślę sobie o nas - ile ja bym dała, żeby mieć takie wakacje co roku! Z dziećmi właśnie i DZIĘKI dzieciom właśnie. Bo tylko z nimi mogę pochylać się nad ślimakiem na ścieżce rowerowej by przenieść go na drugą stronę drogi, bo tylko z nimi mogę taplać się w piasku budując twierdze nad brzegiem morza, tylko z nimi mogę być alfą i omegą, najważniejszą i najwspanialszą istotą pod słońcem. Dzieci to cudowny lek. Błogosławieństwo. I szkoda mi tak naprawdę rodziców, którzy jeszcze o tym nie wiedzą, tych którzy w dzieciach ani w sobie nie potrafią tej przygody i błogosławieństwa losu odkryć. I przestawić własne myślenie z dzieci, które przeszkadzają na dzieci, które nas rozwijają.
Czy
wkrótce rodzice tych "zaopiekowanych" dzieci dołączą do grona babć i
dziadków zwariowanych na punkcie (dopiero) wnucząt, przepełnionych
wyrzutami sumienia, że dla własnych dzieci nie mieli ani tyle serca ani
czasu?