wtorek, 18 grudnia 2018

10 Lat | Gabrysia, Karolina, Filip



Jutro dziesiąte urodziny trojaczków :) 9 lat temu wspominałam ten dzień tak...



Śnieżyca Roku [2008]

Opublikowano 11 Grudnia 2009

W ubiegłym roku we wczesnych dniach grudnia właściciele trampek gościli nadal po drugiej stronie wielkiego brzucha. Właścicielka wielkiego brzucha i lokatorów w nim pływających odkreślała nerwowo dni w kalendarzu. Każdy kolejny dawał nadzieję, że pływak i dwie pływaczki wyjdą na suchy ląd duzi, zdrowi i silni.

Do pracy przestałam chodzić po 20-stym tygodniu. Pozostałe spędziłam w domu polegując to tu, to tam, oszczędzając się, mierząc dwa razy na dzień poziom skurczów, monitorując ciśnienie, łykając szejki proteinowe w ilościach hurtowych oraz tabletki z wapnem. To był niespokojny czas, bardzo obawiałam się o dzieci i bolałam nad niemożnością pełnego towarzyszenia Kubie w jego codziennym, pełnym energii życiu trzylatka. Ale był to też jeden z najprzyjemniejszych okresów w moim życiu – spałam, odpoczywałam, czytałam, łyknęłam jakieś czterdzieści książek w dwa miesiące. Takiego maratonu nie miałam od czasów literatury światowej na trzecim roku polonistyki. Znowu poczułam się jak pensjonarka na stancji u ś.p. Dziadka W. Pensjonarka w zaawansowanej ciąży podwyższonego ryzyka, niemniej jednak. Dla równowagi dodam, że od porodu trojaczków dałam radę przeczytać jedną [tak, jedną!] książkę. Szwaję. Nic innego nie jestem w stanie przepuścić przez przemęczone zwoje.

Po 32. tygodniu zaczęłam puchnąć, po 33. nie byłam już w stanie odwozić Kuby do przedszkola, moje możliwości przemieszczania się zostały ograniczone do łóżko-łazienka-kuchnia. W 34. tygodniu organizm się zbuntował. Zaczęła nawalać mi prawa nerka, puchłam coraz bardziej, traciłam czucie w rękach. Pojawił się wczesny stan przedrzucawkowy i po kolejnym USG i badaniu szyjki pani doktor postanowiła nie puszczać mnie do domu. 

Było czwartkowe popołudnie osiemnastego grudnia, na piątek zapowiadali pioruńską śnieżycę i zaspy. Mąż wrócił do domu, odebrał jedynaka z przedszkola. Zostałam w szpitalu z zapasową parą skarpetek, bielizny, pastą, szczoteczką do zębów i dwiema książkami w torebce. Na wszelki wypadek woziłam to wszystko ze sobą od 24-go tygodnia.

Za oknem śnieżyło jak diabli. Nie mogłam spać ani czytać. W nocy stan ciała dodatkowo się pogorszył. Czy to z nerwów, a może miało tak być?

Kurcze, boli! Dziecko A z parteru napiera z maksymalną mocą, dodatkowo wspierane przez siostry B i C tymczasowo zameldowane o piętro wyżej. Zaczyna się wczesna akcja porodowa. Lekarka nad ranem podejmuje decyzję na ciąć. Prawa nerka wysiada całkiem, pojawia się też dodatkowy problem, niska krzepliwość krwi. Taka z rodzaju krytycznie niskich… Anestezjolog odradza zastrzyk epidural. Nie chce narażać mnie na ryzyko poważnego krwotoku do kręgosłupa w przypadku kłopotów z nakłuciem. Będą mnie usypiać. Ponoć mniejsze ryzyko.

Jest siódma rano w piątek dziewiętnastego grudnia. Dzwonię do męża. Miasto stoi. Szkoły, urzędy i zakłady pracy pozostaną dziś zamknięte, za oknem sypie jak z rozprutego worka z pierzem. Drogi jeszcze nieodgarnięte, przed szpitalem białego puchu na pół metra. B. pod domem przez godzinę odkopuje podjazd, żeby wyjechać autem. Po kolejnych trzech i ślimaczej jeździe po zasypanych drogach miasta jest u mnie na miejscu. Jak to dobrze, że lekarka zdecydowała się mnie zatrzymać w szpitalu wczoraj wieczorem, konstatuję z ulgą. Czy zdążylibyśmy na czas w tę śnieżycę z dziećmi gotowymi do wylotu? Trojaczkowy poród naturalny w warunkach polowych prawdopodobnie zakończyłby się tragicznie dla większości z nas. Wolę nie myśleć o tym, co by było gdyby.

Lekarka wykazała się rozsądkiem. Ciąża trojacza w 34. tygodniu była zaawansowaną, po terminie. Donoszona to 32 tygodnie, częściej trojaczki rodzą się w okolicach 30-stego tygodnia po nierzadko wielo-dniowym/tygodniowym pobycie noszącej w szpitalu. Ja miałam szczęście odpoczywać przez ostatnie tygodnie w domu.

Do wczoraj.

Sala operacyjna – wtaczają mnie-olbrzymkę na wąziutki stół operacyjny, boję się, że zaraz spadnę. Okropnie niewygodnie jest leżeć na plecach z tą ogrooomną paczką z przodu. Wszystko mnie boli. W sali operacyjnej jest lodowato, trzęsie mną z zimna i z nerwów. Jest 5-ciu lekarzy – dwóch do krojenia mnie i po jednym dla każdego dziecka po wyjęciu, 8 pielęgniarek – jak wyżej do mnie i po dwie do każego dziecka, anestezjolog, jakieś asystentki z oddziału intensywnej opieki dla wcześniaków, dokąd dzieci trafią zaraz po porodzie, trzy inkubatory stoją gotowe, jest masa ludzi i sprzętu. Mąż na korytarzu, rodzina wstępu na operację nie ma. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam jest błysk lamp i stwierdzenie anestezjologa, że ma problemy z zaintubowaniem, zbyt wąski mam przełyk, krzywy czy coś. Potem pyta ile ostatnio ważyłam, przechodzi mi przez myśl, że to jakiś partacz, powinien to wiedzieć przed operacją! Nie odpowiadam, już śpię. Dalej nie pamiętam nic.

Rodzą się ze mnie dzieci. O 11:32 wyciągają Filipa, o 11:33 Gabrysię, o 11:34 Karolinę.

Budzę się kilka godzin później w swoim pokoju szpitalnym, czuję przeszywający ból pomimo wpompowywanej we mnie morfiny. Skąd ten ból? Ze zwykłego nacięcia? Mam maskę tlenową na buzi, kilka kabli łączy mnie ze skomplikowanie wyglądającą aparaturą, cztery różne worki na haku kroplówki. Obok siedzi mąż, zatroskany, najlepszy opiekun. Nie kontaktuję jeszcze, ktoś pyta jak się czuję, a tak, to ten niedoinformowany anestezjolog. Zasypiam, nie mam siły otworzyć ust. O dzieciach nawet nie myślę, jestem jak w malignie.

Pod wieczór przebudzam się znowu, jest lekarz neonatolog, sympatyczny Anglik. Gratuluje mi zdrowych, silnych i dużych (relatywnie) dzieciaków. Wszystkie same oddychają, nie trzeba ich intubować, serduszka ładnie pracują, parametry są dobre, maluchy zdrowe i głodne. Śpią sobie w inkubatorach. Już osobno :)

Znowu zasypiam.

Budzi mnie lekarka. Sprawdza co ze mną i jak nacięcie. Mąż włącza video, które zdążył nakręcić w międzyczasie w NICU (Neonatal Intensive Care Unit czyli Oddział Neonatologiczny Intensywnej Terapii Noworodka). Widzę Filipa, Gabrysię i Karolnię po raz pierwszy w życiu, są dwa piętra nade mną ale nie mogę ich zobaczyć, muszą mnie najpierw naprawić i uporać się ze złymi wynikami ogólnymi. Czuję, jak łzy sływają mi po policzkach, maleństwa są takie słodkie, na kasecie wydają się duże, nie mam odniesienia, dopiero później przekonam się, jak maleńkie i kruche były w rzeczywistości. Znów ból, morfina. Powieki same się zamykają, nie dam rady ich utrzymać. Zapadam w narkotyczny sen. Mąż musi wracać do domu odebrać Kubusia od rodziny M. (wielkie dzięki za przechowanie Małego w ten ważny, śnieżny dzień).

O drugiej w nocy budzę się wreszcie przytomna. Chcę zobaczyć moje dzieci! Teraz!!! Każą mi czekać do rana. Dzwonię do rodziców do Polski, już wszystko wiedzą od B. ale cieszą się, że mogą ze mną porozmawiać. Martwią się o maleństwa i o mnie.

Rano przyjeżdża mąż. Z pomocą pielęgniarki udaje się mu załadować mnie na wózek i dopchać do NICU. Mijamy pierwszy pokój dla maleństw tak maleńkich, że walczą o przeżycie. W drugim pokoju są dwa inkubatory z dwufuntowymi bliźniakami. W trzecim nasze i jeszcze jeden, też ‘większy’ wcześniak.

Moje kochane bąble! Są! Całe i zdrowe, silne, nic im nie grozi. Mogę je potrzymać, ucałować i delikatnie utulić każde po kolei. Karolinka jest najmniejsza, waży niecałe 4 funty, jest taka drobna, chudziutka, śliczna. Otwiera wielkie, sarnie oczy, patrzy na mnie przez chwilę, dotykam jej drobnych paluszków, pozawalają mi ją nakarmić. Pięciofuntowa Gabrysia jest taka podobna do mnie, śpi słodko wtulona w ramiona, zerka na mnie śmiesznie jednym, na wpół otwartym okiem, jakby nie była pewna, czy już na pewno zaczyna się dla niej świat, czy może jeszcze przeczekać w tym ciepłym, przyjemnym inkubatorze. Filip jest największy. I jakiś taki masywny. Ma 5 funtów i pół, czuć różnicę przy trzymaniu go na rękach. Śmiejemy się z B. bo wygląda toćka w toćkę jak nasz sąsiad, dziadek z naprzeciwka. Ta sama marsowa mina, te same zmarszczki, zakola na głowie ;) Karmię go także, z butelki, maluchy nie mają problemów ze ssaniem. To dobry znak, mówi lekarz, Filip i Gabrysia po kilku dniach wyjdą do domu. Karolina musi nadrobić wagowo. Dzieci poniżej 4 funtów nie są wypuszczane do domu. Taki prikaz. 

W niedzielę z tatą przyjeżdża Kubuś, ojej jak on się cieszy, że mnie widzi. A jak ja się cieszę! Nie widziałam mojego kochanego synka prawie trzy dni. Odwiedzają nas znajomi, przyjaciele, współpracownicy. Gratulują i cieszą się razem z nami ze szczęśliwego rozwiązania. Dzieci nie wolno odwiedzać, lekarze nie chcą dodatkowych zarazków wokół maluchów.

Gabi i Filip dostają żółtaczkę fizjologiczną dzień później i lekarz prowadzący postanawia zatrzymać ich pod specjalną lampą dopóki poziom bilirubiny się nie obniży. Dostaję wypis, wracam do domu w przeddzień Świąt. W pierwsze Święto odbieramy Gabrysię i Filipa, dzień po Nowym Roku Karolinę. 

Przylatuje babcia. Karmimy, trzaskamy zdjęcia, zmagamy się z mieszanymi emocjami ex-jedynaka obdarzonego nagle taką konkurencją. Na dworze śnieży do kwietnia.

Tegoroczne Święta będą pierwszymi wspólnymi. Całą rodziną zasiądziemy przy bożonarodzeniowym stole. Kto by pomyślał, że minął już prawie rok od tamtej śnieżycy.



3 komentarze:

  1. Pięknie to opisałaś, łza w oku mi się zakręciła, niech Wam rosnę zdrowo te piękne i zdolne dzieci długie lata :)
    uściski!

    OdpowiedzUsuń
  2. Karina! Gratulacje ! Jesteś świetną, kreatywną i niesamowitą mamą! Odwiedzam Klęskę Urodzaju...z niesamowitą przyjemnością! Pozdrawiam Dorota

    OdpowiedzUsuń
  3. Pięknie się to czyta! Wesołych Świąt!

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...